Wyprawa cz.II
Późne popołudnie... Zatrzymujemy się na papierosa – autostrada już dawno się skończyła. Wjeżdżamy w leśną dróżkę – na wszelki wypadek – żeby nie podpaść patrolom, które nie tylko sprawdzają prędkość, którą jedziemy. Las – pachnie! Niezapomniany zapach wolności! Żeby już być na miejscu! Jeszcze jakieś dwieście kilometrów. I wreszcie będzie ten mój raj. Z każdym kilometrem rosną we mnie obawy jak sobie poradzimy na miejscu. Na szczęście są tam niedaleko ludzie, na których zawsze mogłam liczyć. Część została tylko mojej pamięci, ale żyją ich potomkowie – od których liczne listy wiozę teraz ze sobą – żeby nie zostawiać ich na pastwę losu. Wszyscy żyją w mojej pamięci i tak jest dobrze. Tak powinno być.
Wreszcie widać zakręt – za nim tylko jakieś trzydzieści kilometrów i będziemy na miejscu. Oto widać już pierwsze drzewa między którymi będziemy jechali. Ale – dziwne te drzewa. Jakby oplecione kwiatami – a to już przecież październik i nawet wiciokrzew stracił już kwiaty. Zresztą skąd tu wiciokrzew?! I ktoś stoi przy starym grabie, który rośnie tu odkąd pamiętam! To Szymek stoi! Ja wiem, że to niemożliwe – Szymek był już stary jak jeździłam tam na wakacje jako dziecko. Ale chłopak opierający się o drzewo jest tak podobny, że uległam złudzeniu. Zatrzymujemy się i zabieramy go ze sobą. Porozmawiamy po drodze – tak mi spieszno do tego mojego miejsca na ziemi. To faktycznie potomek starego Szymka i wcale nie ma na imię Szymon – tylko Bartosz! Podobieństwo uderzające! Wyszedł po nas specjalnie – bo we wsi wielka feta na naszą cześć się szykuje i nie powinniśmy zbyt szybko dojechać. Jestem zaskoczona i reszta też – nikt z nas się powitania nie spodziewał – ale to mój raj – dlaczego się dziwię?
Nareszcie! Jesteśmy! Mój raj! Jeszcze nawet trochę liści na drzewach, a sosny zielone jak zawsze! Brama otwarta – za tą małą granicą – jesteśmy u siebie i nikt nie może nam niczego zakazać... Zaczyna padać – na szczęście we wsi jeszcze nie padało – bo by wszyscy zmokli. Wielka feta to mało powiedziane! Jeszcze nie doszłam do równowagi. Po pierwsze tłum był – całe prawie trzysta osób... Stoły z poczęstunkiem, bo wy przecież po drodze, jakieś butelki z płynem to wolałam omijać – jeszcze trzeba dojechać do nas. Poza tym wiem, jak to się kończy – jeszcze pamiętam ciężkie poranki mojego ojca!
Mamiś, a czemu ciebie po rękach całowały kobiety? Mamiś, a czemu na ciebie mówią nasza biała pani? A zaraz potem – na ty, żebyś jadła? I co to są kamienie? I czemu trzeba do nich iść?
No, bo ja się nie opalam! Zawsze blada jestem! A po rękach, bo prababcia była wielką panią na włościach i chyba dobra dla nich była, to tak szacunek się przeniósł. Tak, myślę...
Feta jak dla królowej jakiej... I jedzenie i jakiś potwornie mocny alkohol! I te ciągłe – jedz, jedz, to nasze, zdrowe, bez dziwności...
Synku – dość gadania – trzeba się rozpakować!
Wreszcie łóżko... Śpiwory rozdane, w kuchni zimno jak w lochu, do rana prowiant wytrzyma. Potem się zniesie do spiżarki za domem. Tam tak zimno, że lodówka niepotrzebna. Babka mówiła, że tam nawet lód trzymała latem. Zadziwiające – upał a tam zawsze zimno było potwornie. To jakaś anomalia – niejedna zresztą tutaj. Magiczne miejsce.
No, to teraz już możemy iść do kamieni.
Daleko to?
Ze dwa kilometry będzie – musicie zobaczyć jakie są.
Ale tak zaraz? Myśmy chcieli nad wodę!
Zaraz, zaraz! Tak trzeba.
Idziemy wąską ścieżką przez las. Nic im nie opowiadam, ale kamienie naprawdę są magiczne! Drzemie tam jakaś energia pierwotna. Czuć ją w pobliżu kamieni, a najbardziej w środku tego kręgu. Jeśli jeszcze stoi – tyle czasu minęło od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Na pewno wszystko zarosło mchem. Czy tam jeszcze trafię? Na pewno! To miejsce przyciąga jak magnes. Jestem zdziwiona, ścieżka nie zarośnięta, można przejść wygodnie bez obaw o kleszcze. Jest i polana! Kamienie jak przed laty bieleją w trawie... Wchodzimy pomiędzy i wtedy magia się zaczyna. Mam wrażenie jakby jeden kamień bardziej mnie do siebie przyciągał a i inni widzę mają podobnie. Opieram się o niego. Jest wysoki do pasa i dość masywny żeby można się było oprzeć całym ciałem bez obawy, że się przewróci. Dzieciaki zachwycone! Oglądają swoje kamienie, syn na swoim usiadł a córka już tuli w ramionach małą piramidkę. Poważnie! Tak ten jej kamień wygląda! Tylko mój mężczyzna krąży jeszcze w kręgu - jakby nie mógł zdecydować. Ten ścisły umysł opiera się wszystkim bajkom, a nawet potrafi obliczyć ile lodu potrzebne było na zbudowanie pałacu Królowej Śniegu! W końcu i on przystaje – a ja mam wrażenie jakby trzy kamienie chciały go otoczyć. Zamknąć między sobą. No tak, on z nas wszystkich jest najbardziej chory. Więcej trzeba tej mocy żeby go uzdrowić.
Słyszę szelest w zaroślach po lewej stronie. Odwracam głowę ale niczego nie widzę. Pewnie mi się zdawało, to las tak szumi. Moja córka nagle zostawia swój kamień i biegnie w ten szumiący las po lewej! I wtedy je widzę... Są prawie białe... Tylko łapy mają szarawe i kocówki uszu. Są piękne, tak piękne jak wtedy kiedy widziałam je na wyspie po raz pierwszy. Co teraz się stanie? Wychodzą na polanę kamieni. A ona stoi tam przed nimi i wyciąga ręce krzycząc:
Mamiś, nie mówiłaś! Że ktoś tu ma owczarki szwajcarskie! Jakie śliczne są! O, jeden do mnie idzie!
Nie krzycz, słyszę doskonale. Białe nie lubią hałasu. I poczekaj co zrobi – nie tul od razu!
Oh, widzę. Podeszła do niej wadera. Obwąchuje moje dziecko i tak! Siada koło niej, a nawet kładzie się – owijając jej stopy swoim ciałem. Na ten znak reszta białych podchodzi bliżej i wkrótce moją córkę otacza spore stado białych wilków. Staram się spokojnie oddychać – choć wiem jak ważne jest to co się teraz stało. Mój syn odwraca głowę w moją stronę i mówi bezgłośnie – to są wilki, nie owczarki... Wiem, synku, wiem. Nic jej się nie stanie! A ja myślę o tym, że dobrze zrobiłam zabierając ich tutaj. Tu jesteśmy bezpieczni, zwłaszcza pod opieką białych. Szykuje się długi dzień i jeszcze dłuższy wieczór – i sporo pytań, na które będę musiała odpowiedzieć. Jak bardzo teraz brakuje mi starej babki... Ona dałaby radę tym pytaniom!